Rok chyli się ku końcowi, ludzie w podnieceniu
przygotowują się do Sylwestra, a nade mną wzięło górę błogie lenistwo. Internetu
prawie nie przeglądam, blog na kilka dni poszedł w odstawkę, bo po raz
kolejny powróciłam do magicznego świata Harryˈego Pottera, który pochłonął mnie
bez reszty. Znam niemal na pamięć każdą część książki, a mimo to zawsze czytam
przygody młodego czarodzieja z wypiekami na twarzy, jakbym dopiero je poznawała.
Nie ma nic przyjemniejszego niż rozsiąść się wygodnie na kanapie, wziąć do ręki
powieść i w blasku migocących światełek choinki (oraz szalejącej wokół córeczki)
delektować się słowem pisanym. Hogwart znowu otworzył przede mną swe podwoje, mimo że jestem starą i beznadziejnie normalną mugolką. Mąż zachwycał się przez święta „Hobbitem”
(trafiłam w dziesiątkę z prezentem), ja udawałam wielkie zainteresowanie filmem,
a Gaja wreszcie zaczęła pojmować, do czego służy nocnik. Spędziliśmy całkiem
przyjemne Boże Narodzenie i chociaż pozbawieni byliśmy towarzystwa rodziny, to
i tak przednie się bawiłam. Humoru nie popsuł mi nawet mój wilczy apetyt, który
sprawił, że „murzynek” zniknął ze stołu z szybkością błyskawicy, bowiem okazał się
wyjątkowo pyszny. Na moje nieszczęście mam rękę do wypieków i nie potrafię się
im oprzeć, zatem parę centymetrów w biodrach pewnie mi przybyło. Nazwa „murzynek”
chyba nie jest poprawna politycznie, wobec tego postanowiłam przechrzcić ciasto
na „ciemnoskóre”, żeby nikogo nie obrazić. Popaprane czasy, w których przyszło nam
żyć.
Mam problem z Kluseczką i to dosyć poważny. Otóż
mała nie chce gryźć, ani tym bardziej kosztować nowych rzeczy. Co weźmie do
buzi, to wypluje i za Chiny nie udaje mi się zmusić córeczki do współpracy. Od
stycznia prawdopodobnie pójdzie do przedszkola i może tam nauczy się porządnie
jeść, gdyż nam pomysły się wyczerpały. Wraz z mężem jesteśmy zdesperowani i
wyrzucamy sobie, że nie stanęliśmy na wysokości rodzicielskiego zadania. Gaja
lubi podjadać, lecz kiedy w zasięgu jej wzroku pojawia się coś, czego nie zna,
buntuje się i wypluwa jedzenie. Przechytrzyć się jej nie da i chociaż próbowaliśmy
już wszystkich możliwych środków, wciąż tkwimy w martwym punkcie. Wiedziałam, że
macierzyństwo to nie jest bułka z masłem, ale takich kłopotów się, cholibka,
nie spodziewałam. I właśnie z tego powodu atmosfera w domu jest napięta niczym
guzik w moich spodniach, a stres nieco zakłócił naszą świąteczną sielankę.
Jedynie Kluseczka nie przejmuje się zmartwieniami, które nieświadomie
przysparza rodzicom i od rana do wieczora psoci bez umiaru. Przydałaby mi się
czarodziejska różdżka, bo za niedługo wyjdę z siebie, lub osiwieję z rozpaczy,
jeśli nie będzie widać poprawy. A takie miałam zapędy na idealną matkę...
Jako że to ostatni wpis w tym roku, wypadałoby
zrobić blogowe podsumowanie. I tu mam dylemat, ponieważ sama nie wiem, co tak
naprawdę mogłabym podsumować. Trochę notek popełniłam i raczej nie zrezygnuję z
pisania, aczkolwiek nie mam wielkich blogowych planów. Gaja ma ponad dwa latka
i jej okres ochronny pomału mija, toteż nie wykluczam, że kiedyś ją pokażę. Mam
nadzieję, że moje włoskie życie nie przedstawia się wyłącznie w czarnych
barwach i wywołuje także uśmiech na ustach czytających. Nie obiecuję żadnych blogowych
rewolucji, ani zbliżonych pierdoł, natomiast postaram się pisać ciekawie i zamieścić
czasem sympatyczne fotki. Ortograficzna intuicja (podobno taką posiadam)
zdecydowanie mnie nie opuści, z czego jestem zadowolona, bo nic mnie tak nie
razi, jak błędy na blogach („każdy ma jakiegoś bzika”). Na własną domenę nie
zamierzam przejść, słynny disqus wykopałam po minucie, szablon bloga jest prościutki, więc do profesjonalnej
blogerki mi daleko i raczej nie zawojuję blogosfery. I to by było na tyle moich wizji, przemyśleń i narzekań, przynajmniej
w tym roku.
Do siego 2015!