kolęda
ksiądz
ministrant
proboszcz
wizyta
Włochy subiektywnie
O żesz…ksiądz
No to się porobiło!
Skompromitowałam się na całego i najadłam się wstydu. A wszystko dlatego, że
nie mam w zwyczaju zaglądać przez wizjer, kto puka do drzwi. Przeważnie dobija
się do nas listonosz lub kurier, niezapowiedzianych gości nie miewamy, sąsiedzi
też się nie wpraszają, toteż zdziwiłam się bardzo, gdy dzisiaj po południu usłyszałam
charakterystyczny dźwięk dzwonka. Gaja jak zwykle o tej porze ucięła sobie
poobiednią drzemkę, a ja ćwiczyłam i nie było mi na rękę, że
jakiś intruz ośmielił się przeszkodzić mi w gimnastyce. Chcąc nie chcąc, poszłam
otworzyć, spodziewając się akwizytora i kiedy zobaczyłam księdza wraz z dwoma
ministrantami, szczęka opadła mi z wrażenia. Kolęda! Wyleciało mi z głowy, że
to już dzisiaj Don Luciano (proboszcz naszej parafii) ma przyjść z wizytą.
Niezdarnie się tłumacząc, przeprosiłam księdza za strój (przepocony dres) i
zaprosiłam go do środka, modląc się w duchu, by obyło się bez kłopotów.
W domu panował niekontrolowany chaos. Na środku salonu królował step
(nazywam duży pokój salonem, żeby dodać sobie znaczenia), w zlewie było pełno
brudnych naczyń, a na podłodze roiło się od klocków Duplo. Na domiar tego
obudziła się Gaja i kiedy zobaczyła obcych ludzi, zaczęła spazmatycznie płakać. Ksiądz próbował rozśmieszyć małą, strojąc śmieszne
miny, ale odniósł odwrotny skutek, bowiem mała zatonęła w łzach. Wobec tego zaproponował, że pójdzie
odwiedzić sąsiadów, a do nas wróci później, na co z wdzięcznością się zgodziłam. Szybko ogarnęłam mieszkanie, ponownie położyłam
Kluseczkę spać i zaczęłam sobie wymyślać tematy, o których mogłabym porozmawiać
z tak szacowną personą. Przyznam z ręką na sercu, że nie jestem przyzwyczajona
do rozmowy z duchowymi i nie wiem, jak się do nich odnosić. W ubiegłym
roku mąż był obecny na kolędzie i załatwił sprawę za mnie, gawędząc z księdzem przez
niemal godzinę, a teraz sama musiałam zadbać o podtrzymanie taktownej konwersacji.
Po dwudziestu minatach znowu pojawił się ksiądz
ze swoją skromną świtą. Pokój wyglądał o niebo lepiej, aczkolwiek niezbyt idealnie, gdyż tu i ówdzie leżały nieszczęsne klocki Gai oraz inne gadżety. Jeden z
ministrantów prąc do przodu potknął się o zabawkę, zahaczając o postawioną
niedawno choinkę i runął jak długi na podłogę, ku wielkiej uciesze kolegi. Nic
mu się nie stało, ale i tak mieniłam się na twarzy ani nie wiedziałam, gdzie mam podziać oczy. Na szczęście ksiądz zbagatelizował zajście, zadał parę
rutynowych pytań, po czym pobłogosławił mnie i śpiącą Kluseczkę, a później opuścił
nasze wesołe cztery kąty. Przez moje nieprzygotowanie do kolędy zapomniałam dać
na ofiarę i ogarnął mnie jeszcze bardziej ponury nastrój. Niezłą sobie wyrobiłam
opinię- nie dość, że niezorganizowana bałaganiara, to w dodatku skąpa niczym
Szkot. Mąż po powrocie do domu śmiał się do rozpuku z przygody „upadłego” ministranta i
optymistycznie stwierdził, że mam spojrzeć na to od pozytywnej strony. Przecież
mógł przewrócić się ksiądz, a wtedy na pewno by nas wyklął. Cóż, Pan P. wie, co
mówi, w końcu jego rodzice prężnie działają w kościelnym komitecie. Nie
otwierajcie drzwi, gdy nie jesteście w formie:).
Hej kolęda, kolęda!
Komentarze